VI Bieg o Puchar Rzeźnika

21 07 2009

VI Bieg o Puchar Rzeźnika

Myślałem o nim od dobrych kilku miesięcy. W zasadzie od kiedy usłyszałem, że coś takiego istnieje. Najdłuższy jednodniowy bieg górski w Polsce, 78 kilometrów, 3235 metrów przewyższenia. Trasa prowadzi czerwonym bieszczadzkim szlakiem (będącym fragmentem Głównego Szlaku Beskidzkiego im. Kazimierza Sosnowskiego) z Komańczy do Ustrzyk Górnych. Nie biegnie dolinami, lecz najczęściej po grzbietach i wierzchołkach najwyższych okolicznych wzgórz dochodzących do wysokości prawie 1300 metrów. Odległość nie była przerażająca gdyż kończyłem już dłuższe rajdy piesze wymagające dodatkowo umiejętności nawigacyjnych. Bieg Rzeźnika jest krótszy a dobre obeznanie z mapą i kompasem nie jest wymagane. Główna trudność leży w limicie czasu. 16 godzin na pokonanie całej trasy to tylko ponad połowa czasu przeznaczonego na Kierat ( pieszy maraton na orientację na 100 km organizowany co roku w Beskidzie Wyspowym). Nie ma zmiłuj się – chcąc ukończyć Rzeźnika trzeba znaczną część dystansu przebiec. Lubię rywalizację, lubię góry; byłem ciekaw jak dam sobie radę na liniowej trasie (pozbawionej elementu nawigacji). Zapalony do udziału w imprezie ćwiczyłem kondycję, ale do startu potrzebowałem jeszcze jednego arcyważnego elementu: odpowiedniego partnera. Charakterystyczną cechą bieszczadzkiego biegu jest jego zespołowy charakter. Indywidualny udział jest wykluczony, ścigać można się tylko parami, wyjątkowo w drużynie trzyosobowej. Organizatorzy zdecydowali o takiej formule kierując się względami bezpieczeństwa. W przypadku zasłabnięcia jednego z zawodników drugi ma obowiązek wezwać pomoc. Jestem średnio przekonany do takiej a nie innej formy, ale nie mając wyjścia zmuszony byłem poszukać drugiego członka drużyny, najlepiej o zbliżonych do mnie możliwościach. Pierwotnie na wspólny start namówiłem Tomka Korzańskiego z zespołu Nieznani Sprawcy. Niestety z czasem Tomka zaczęły trawić kontuzje i musiał zrezygnować z tegorocznego Rzeźnika. Na moje szczęście chęć wspólnego biegu zgłosił nasz kolega, Maciek Więcek z Krakowa. Kandydatura wydała mi się idealna gdyż mamy z Maćkiem podobne doświadczenia i zbliżone możliwości kondycyjne. Obaj startujemy w orienterskich setkach, obaj po raz pierwszy wygraliśmy słabiej obsadzone zawody. Jedyne, czego się obawiałem to kontuzje. Maciek startuje w tym roku we wszystkich pieszych rajdach na 100 km liczonych do Pucharu Polski. Starty na dystansie ultra w odstępach krótszych niż miesiąc zdrowiu z pewnością nie służą; na szczęście kilka dni przed terminem mój partner zadzwonił dogadując ostatnie sprawy organizacyjne. Był zdrów jak ryba. Odetchnąłem z ulgą martwiąc się już tylko o siebie. Kilka dni wcześniej naciągnąłem jeden z mięśni pośladkowych, lecz nie było to chyba nic poważnego. Po rozgrzewce i kilkunastu minutach biegu ból ustępował. Powinno być dobrze. 11 czerwca w czwartek spakowałem plecak i wyjechałem w kierunku Krakowa. Tam posiłek z pożywnego makaronu i samochodem Maćka wyjechaliśmy w kierunku Komańczy, na miejsce startu. Po południu byliśmy u celu. Tymczasowo zamieszkaliśmy wraz z kilkoma innymi uczestnikami biegu u miłej starszej pani prowadzącej gospodarstwo agroturystyczne i hodującej wyjątkowo rozpustne zwierzęta (płacąc z pokój ujrzałem niepozornego czarnego kundla, który akurat bezwstydnie wykorzystywał seksualnie kota). Wieczorem wyprawa do położonej kilkanaście kilometrów dalej Woli Michowej. Mieściło się tam biuro zawodów. Odebraliśmy pakiety startowe (okolicznościowe koszulki, numery startowe, mapę szlaku) i mogliśmy zdecydować o pozostawieniu wybranego wyposażenia na przepakach. Były to cztery punkty kontrolne położone w dolinach, na których sędziowie notowali międzyczasy i numery zawodników, kontrolowali przestrzeganie regulaminu (za odległość pomiędzy zawodnikami drużyny większą niż 100 metrów groziła dyskwalifikacja), częstowali żywnością i napojami. Zdawaliśmy sobie sprawę z wagi odpowiedniego rozłożenia zaopatrzenia, ale z drugiej strony chcieliśmy stracić na punktach minimalną ilość czasu. Ostatecznie postanowiłem o zostawieniu zapasowego wyposażenia jedynie na drugim przepaku (w Cisnej, po 31 kilometrach). Do specjalnego worka spakowałem lekkie poncho, zapasowe buty, żel energetyczny, skarpety. Wieczorem wysłuchaliśmy komunikatu technicznego sędziów, ostatnich wyjaśnień i wskazówek. Uciekając przed deszczem i gradem, który przed zmrokiem dopadł zebranych wróciliśmy do Komańczy. Start tradycyjnie zaplanowano na świt, czyli o 3:24 rano. Dla mnie to środek nocy. Należało czym prędzej ułożyć się do snu by organizm zdołał wypocząć przed trudami wyścigu. Zasypiając myślałem o czekającym nas sprawdzianie. Bałem się go bardziej niż zwykle ze względu na start w zespole. Po raz pierwszy będę odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za partnera. Czy dam radę? Czy nie zejdziemy z trasy przez kontuzję lub moje niedotrenowanie? Nie chciałem zawieść kolegi, który ze startem w Rzeźniku wiązał jakieś, pewnie nie najmniejsze oczekiwania. Wszystko miało się okazać następnego dnia.

Piątek, 12 czerwca. Otwieram oczy i od razu szlag mnie trafia. Deszcz bębni w szybę, leje. Humor mam fatalny, nasz start widzę w czarnych barwach. Wszystko przez to, ze nie jestem zbytnio odporny na deszcz. Kiedyś przez opady i przemoczenie nie ukończyłem Harpagana, później Nocnej Masakry. Nieprzyjemne wspomnienia wracają, już wyobrażam sobie nas schodzących w połowie na skutek mojego kompletnego przemoczenia i wychłodzenia. Że też oddałem poncho na przepak, teraz bardzo by mi się przydało. Trudno. Pakujemy się w pośpiechu, przygotowujemy do wyjścia. Nie zdążyłem zjeść porządnego posiłku, przegryzłem jedynie kilka ciastek z dżemem. Fatalny błąd, który zemści się na trasie. Wychodzimy do centrum Komańczy, na miejsce startu. Powinien być świt, ale przez deszczowe chmury jest kompletnie ciemno. Zdecydowaliśmy nie zabierać czołówek, ale na wszelki wypadek mamy mapę. Na miejscu stoją autokary z zawodnikami, ludzie w strugach deszczu przygotowują się do startu. Sporo nas: 381 osób, 185 drużyn. Maciek rwie się do wyścigu, twierdzi, że złamanie 12 godzin to minimum, w swoim forerunnerze ustawił „wirtualnego partnera” na 10 godzin. To ujawnia jego rzeczywiste ambicje. Sam boję się myśleć o czasie, najważniejsze to ukończyć.

Start! O 3:24 wszyscy ruszamy. Tłum ludzi biegnie wąską asfaltową dróżką, która dosyć łagodnie wchodzi pod górę i schodzi w dół. Maciek wyrwał ostro do przodu chcąc wywalczyć dobrą pozycję. Nie jestem przekonany do takiej strategii, możemy się zajechać na początku i później słono za to zapłacić. „Kto się ściga, ten wyrzyga” – przypomina mi się zasłyszane od kolegi powiedzenie. Staram się początkowo hamować partnera, biegnę raczej z tyłu. Plan mamy prosty: biec spokojnie wszędzie gdzie płasko i z górki, przejść w marsz wszędzie gdzie pod górę. Tak też robimy. Większość kilkukilometrowej trasy do Duszatyna (480 m. n.p.m.) truchtamy, na podejściach idziemy. Po prawej stronie potok Osława, za nim rezerwat przyrody. Na lewo Ciśniańsko – Wetliński Park Krajobrazowy. Po jego terenie będzie biec większość trasy Rzeźnika. Widoczność jest ciągle słaba, ale droga szeroka; widzimy w oddali światła czołówek, które upewniają nas o właściwym kierunku. Po jakimś czasie schodzimy z wygodnej drogi w lewo, tak jak kierują oznaczenia czerwonego szlaku. Chwilę później pierwszy problem nawigacyjny: na wąskiej dróżce w ciemnym lesie gubimy szlak. Na szczęście tylko na moment. Tracimy kilka minut i po chwili razem z grupą, która nas w międzyczasie dogoniła ruszamy w dobrą stronę. Teraz zaczyna się właściwa zabawa. Deszcz, choć mało intensywny ciągle pada. Biegniemy lub idziemy wyboistą ścieżką wijącą się wśród dolin i pagórków. Panuje półmrok, jest bardzo wilgotno, na szlaku nieco błota. Nigdy nie byłem w tropikalnym lesie, ale myślę, że musi wyglądać podobnie. Szlak stopniowo kieruje się pod górę, nabieramy wysokości wchodząc na „policyjną” górę (Chryszczata – 997 m. n.p.m.). Widoków pięknych nie ma. Wzgórze, podobnie jak szlak jest porośnięte lasem. Biegniemy grzbietem wzniesienia uważając na wystające korzenie i kamienie. Podczas zbiegania do przełęczy wychodzi na jaw różnica w przygotowaniu do górskich wyścigów pomiędzy mną a partnerem. Maciek podchodzi spokojnie, ale w dół biegnie jak by go diabeł gonił. „Ani chybi, zaraz wywinie orła” – myślę sobie. Nic się jednak nie dzieje. Chciałbym nadążyć, ale nie jestem w stanie. Boję się, że poślizgnę na błotnistej, śliskiej nawierzchni. Zwyczajnie nie potrafię technicznie tak szybko zbiegać. Partner wyprzedza mnie o kilkadziesiąt metrów. Zaczynam się denerwować, bo jeszcze nas zdyskwalifikują za poruszanie osobno. Ponadto umówiliśmy się na spokojny trucht a nie na interwały po górach. Zdyszany krzyczę do Maćka by poczekał. Skutek jest mierny. Po niecałych 17 kilometrach dobiegamy do pierwszego przepaku: przełęcz Żebrak (826 m. n.p.m.). Mój kompan pierwszy, ja nieco z tyłu. Od razu dostajemy upomnienie za nieregulaminowy bieg. Nie tracimy czasu i po kilku łykach izotonicznego napoju wychodzimy na drugi etap.

Ta część wyścigu będzie wyglądała podobnie jak wszystkie inne. Punkt kontrolny w dolinie, potem podejście pod górę, bieg grzbietem wzniesienia i zejście w dół do kolejnego PK. Po wyjściu z przełęczy wspinamy się pod górę, w kierunku szczytów, którymi czerwony szlak biegnie do Cisnej. Podchodzimy dosyć energicznie, tu zwykle ja nadaję tempo. Maciek odmiennie niż na zbiegach nieco z tyłu. Czuję się zupełnie nieźle, mam wolę walki. Deszcz okazał się nie taki straszny. Mijamy kilka zespołów, powoli przesuwamy w stawce do przodu. W końcu przestało padać, ale ciągle jest stosunkowo ślisko. Gdzieś po drodze zmieniam przemoczone skarpety na suche. Za chwilę znowu będą mokre, ale nieco mniej niż te poprzednie. Widoki ciągle lesiste, wysokość jeszcze zbyt mała na połoniny. Najwyższym wzniesieniem tego odcinka jest Wołosań (1071 m. n.p.m.). Na zejściu do doliny powtarza się sytuacja wcześniejsza. Maciek zbiega bardzo sprawnie, dużo szybciej ode mnie. Uczucia mam mieszane: z jednej strony się wkurzam i boję dyskwalifikacji, z drugiej szczerze podziwiam partnera. Gdzieś po drodze Maciek instruuje mnie, jak zbiegać szybciej. Próbuję, ale nie wychodzi. Raz już się niegroźnie wykołowałem, ponadto nie chcę eksperymentować na zawodach. Godzę się z myślą, że partnerowi na zbiegach nie dorównam. Ostrożnie biegnę w dół swoim tempem ufając, że kolega obejrzy się czasem do tyłu. Niedaleko Cisnej, przy wyciągu narciarskim, problem nawigacyjny numer dwa: szlak biegnie w dziwną stronę, zawodnicy przed nami pobiegli w dół wyciągu. Z mapy nie korzystamy i chwile błądzimy tracąc kilka minut. Ktoś nas w międzyczasie dogania. W końcu tak jak inni zbiegamy wzdłuż wyciągu do Cisnej (550 m. n.p.m.). To nasz drugi przepak, ponad 30 kilometrów za nami. Na miejscu uzupełnienie zaopatrzenia, szybka zmiana skarpet. Pomaga nam znajoma Ula, która przyjechała kibicować i pokonać część trasy. Zagrzewa do walki i gratuluje wysokiej pozycji. Jesteśmy zdaje się na 10 miejscu. Maciek uwija się szybciej i czeka na mnie niecierpliwie. W końcu podbudowani wysoką pozycją, wśród oklasków kibiców ruszamy na trzeci, najdłuższy (prawie 20 km) etap do Smereka.

Ta część trasy, właściwie jej druga połowa okazała się dla mnie bardzo ciężka. Początkowo nic nie zapowiadało problemów. W miarę sprawne podejście pod górę, sporadycznie skok przez potok i biegniemy wzdłuż górskich grzbietów. Krajobraz dalej lesisty, ale sporadycznie pojawiają się polany. Najwyższe wzniesienia tego etapu to Jasło (1153 m. n.p.m.) i Okrąglik (1101 m. n.p.m.). Gdzieś po drodze mijamy inne drużyny; w komórce zgłosił się słowacki operator. Biegniemy Wielką Granią Wopistów i zbiegamy do bitej drogi, na której jeden z organizatorów pokazuje właściwy kierunek. Do trzeciego punktu kontrolnego pozostało kilka kilometrów, dla mnie jednych z najcięższych kilometrów. Dopadł mnie kryzys. Droga piękna, wijąca się spokojnie w dół, utwardzona. Do biegania wymarzona. Tylko, że ja nie dam rady. Truchtam powoli, ale co chwila robię przerwy na marsz. Coś mnie boli w nerkach, nie mam za grosz energii. Niczym samochód, któremu skończyła się benzyna. Jestem strasznie głodny. Energetyczne batony skonsumowałem dawno, efektów nie widać. Ulica, którą biegniemy i idziemy na zmianę zdaje się nie mieć końca. Wije się na lewo i prawo, za każdym zakrętem mam nadzieję ujrzeć upragniony namiot organizatorów z punktem kontrolnym. Nic z tego. Maciek biegnie z przodu, stara się mobilizować osłabionego kompana. W międzyczasie wyprzedza nas jakaś truchtająca drużyna. Nie mam siły walczyć. Żal mi Maćka, któremu ciążę jak kula u nogi. W końcu jest! Jakiś mostek a za nim punkt. Dobiegam na w pół żywy. Na miejscu znowu czeka nieoceniona Ula, która pomaga jak może oraz dwie dobre wiadomości. Pierwsza: jesteśmy na ósmym miejscu; druga: zamiast batonów, które najwyraźniej mi nie wchodzą są kanapki. Dużo kanapek. Pożeram je w ekspresowym tempie nie oglądając na maniery; dwie lub trzy na miejscu, kolejne trzy biorę ze sobą. Jeszcze tylko zmiana skarpet i wychodzimy na przedostatni etap. Mamy w nogach ponad 50 kilometrów, pozostało niecałe trzydzieści.

Z miejscowości Smerek (560 m. n.p.m.) musimy ponownie podejść pod górę, na szczyt o tej samej nazwie (1222 m. n.p.m.). Potem przez Przełęcz M. Orłowicza (1078 m. n.p.m.) wejście na Połoninę Wetlińską (1253 m. n.p.m.). Zaczyna się teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Maciek od dłuższego czasu widział, że ze mną źle. Zaraz po wyjściu z punktu karze mi zwolnić. Chyba ma rację, przypuszczalnie na wcześniejszych podejściach narzuciłem zbyt ostre tempo i to mnie wykończyło. Teraz mam wchodzić na tyle spokojnie by się zregenerować i zachować siły na lekki trucht po połoninach. Zgodnie z planem podchodzimy spokojnie, ale bez zbędnych przestojów. Po drodze uzupełniam energię dojadając kanapki. Gdy dochodzimy do wierzchołków czuję się znacznie lepiej. Siły wróciły, gdzie można powoli truchtamy. Mój kryzys stopniowo mija, bieg staje się przyjemniejszy także z innych powodów. W końcu jesteśmy na wysokości ponad partią lasu. Na połoninach trochę wieje, ale widoki są dużo ciekawsze. Tym bardziej, że wyjrzało słońce. Wraz z nim na szlaku pojawili się turyści. Wzbudzamy wśród nich spore zainteresowanie. „Czy nie uważacie, że to przesadne szaleństwo”? – pyta z uśmiechem jakaś młoda dziewczyna. Biegniemy starając się nikogo nie stratować; na szczęście turyści są wyrozumiali i zwykle sami schodzą z drogi. Po zaliczeniu połonin w miarę sprawnie zbiegamy do Berehów (Brzegów) Górnych (740 m. n.p.m.), naszego ostatniego przepaku. Tam okazuje się, że jesteśmy wyżej o jedno miejsce. Po paru szybkich łykach izotoniku ruszamy w drogę, już tylko niecałe 10 kilometrów do upragnionej mety.

To etap najkrótszy, ale ponoć najtrudniejszy. Tak twierdzili bywalcy poprzednich edycji biegu oraz Ula, która dawniej wędrowała czerwonym szlakiem. Mamy uważać na strome podejście i równie strome zejście do Ustrzyk. Rzeczywiście, łatwo nie jest. Początkowo droga łagodnie pnie się w górę z czasem robi się na tyle stroma, że zbudowano w niej prymitywne schody, kładki i poręcze. Wchodzimy ostrożnie i dosyć wolno, ale i tak kilka razy przystaję by załapać oddech. Po mozolnej wspinaczce i lawirowaniu pomiędzy turystami wchodzimy na Połoninę Caryńską (1297 m. n.p.m.). To najwyżej położony odcinek biegu. Truchtamy znowu po górskich łąkach, zmęczony uważam na skały i kamienie gęsto wystające z pod ziemi. Skręcenie nogi to ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę. Marzę za to o zimnym piwie, choć piwoszem wcale nie jestem. Spoglądam nerwowo za siebie – na szczęście pościgu nie widać. Dobrze byłoby donieść siódmą pozycję do mety. Jest dosyć słonecznie i coraz cieplej. Turystów jest wielu, dlatego początkowo nie zauważam poruszającego się tuż przed nami zespołu. Gdy podbiegamy bliżej widzimy numery startowe przypięte do plecaków. Cóż za miła niespodzianka. Dostrzegając szansę na poprawę pozycji o jeszcze jedno miejsce bez słowa przystępujemy do ataku. Zbiegając w kierunku Ustrzyk (640 m. n.p.m.) wykorzystuję wszystkie rezerwy mocy. Boję się, że zespół, który minęliśmy zmobilizuje się i zechce powalczyć o obronę szóstego miejsca. Grzejemy z Maćkiem ile sił w nogach, sam biegnę nieraz na granicy upadku. Schody prowadzą stromo w dół, chwytam się poręczy, łapię za drzewa, obcieram ręce. Mój partner oczywiście z przodu. Jestem już u kresu sił. „Maciek zwolnij, bo ja się tu zaraz zabiję!” – krzyczę do biegnącego sporo przede mną kolegi. Nie ma kiedy zwalniać, nie ma kiedy odpoczywać. Pytam turystów ile do Ustrzyk. Ze dwa kilometry. Dwa kilometry i koniec męczarni. Maciek naciska by biec już bez przerwy, ja jednak nie dam rady. Muszę przejść kawałek, chociaż kawałek. Zdyszany spoglądam za siebie, na szczęście świeżo łyknięty zespół nas nie ściga. Przez szczyty drzew widać namioty Nord Face i Gore – Tex. Grających na bębnach nie słychać, ale to musi być meta! Jeszcze ostatnie metry truchtu, ostatnie schodki, na których się niezdarnie potykam i o 13:40 wybiegamy na polanę z niebieską dmuchaną bramą. Meta Rzeźnika! 78 kilometrów pokonane! Udało się! Jeden z organizatorów pędzi do nas z gratulacjami, oryginalnym glinianym medalem przedstawiającym jakiegoś świniaka i puszką piwa. Piwo! Ten człowiek chyba czytał mi w myślach. Parę łyków chłodnego napoju, i zaraz oświadczam Maćkowi, że na żadnego hardcore’a (wydłużona do 100 km wersja biegu dla chętnych) nie dam się dziś namówić. Mam niewielkie odciski na stopach i obtarcia w pachwinach (oczywiście zapomniałem użyć przed startem sudocremu). Ponadto jestem masakrycznie zmęczony. Na końcówce naprawdę wycisnąłem z siebie wszystko. Mój partner, choć w dużo lepszej formie na przedłużenie trasy nie nalega, za tydzień ma kolejne zawody. Gratulujemy i dziękujemy sobie wzajemnie. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Jestem szczęśliwy.

W szóstej edycji Biegu Rzeźnika wystartowało 185 drużyn, z których 140 ukończyło zawody. Do mety dotarło 291 zawodników w tym 8 kobiet. Wygrali specjaliści od rajdów przygodowych: zespół „Speleo Salomon Gore-Tex” w składzie Artur Kurek, Piotr Hercog. Zwycięzcy wbiegli na metę po 9 godzinach i 14 minutach. Dziesięć minut później (czas 9:24) zawody ukończył wojskowy team „Chłopcy z desantu” (Marek Szczepaniuk, Mariusz Szostak). Trzecią drużyną, która złamała 10 godzin (czas 9:36) był „Hotel Perła Południa Rytro Team” w składzie Marek Tokarczyk i Jakub Przystaś. Nasz zespół „Nieznani Sprawcy & PK4.pl Team” z wynikiem 10 godzin i 16 minut uplasował się na szóstym miejscu. Warto też odnotować, że Anna Świerczek biegnąc w drużynie z Robertem Celińskim uzyskała wynik 11 godzin i 6 minut, przez co poprawiła rekord kobiet należący wcześniej do Basi Muzyki.

Jak podsumować Rzeźnika w kilku słowach? Fajnie było. To dobrze zorganizowany liniowy bieg rozgrywany w ładnej scenerii. Nie jest tak ciężki jak orienterskie setki, wysiłek trwa krócej, nie trzeba główkować nad mapą. Mieliśmy ze sobą mapę oraz kompas, ale z nich nie korzystaliśmy. Jest kilka miejsc, w których istnieje groźba pomylenia szlaku, ale lwia cześć trasy jest dobrze oznakowana. Można zaryzykować start bez przyrządów nawigacyjnych. Na trasie liczy się przede wszystkim przygotowanie kondycyjne oraz umiejętności techniczne. Było to dobrze widać na przykładzie naszego zespołu. Miałem tyle szczęścia, że trafił mi się partner mocniejszy, który mobilizował a nie spowalniał. Przewaga Maćka widoczna była zwłaszcza na zbiegach. Techniczna umiejętność szybkiego zbiegania daje naprawdę dużo. Sam nawaliłem popełniając jakiś błąd przy odżywianiu. Nie wiem czy zjadłem zbyt mało obfite śniadanie czy też źle odżywiałem się na trasie. Może też zbyt ambitnie (lub jak kto woli zbyt głupio) poczynałem sobie na podejściach. W każdym razie efektem było odcięcie energii i kryzys w połowie wyścigu. Jeśli wystartuję następnym razem trzeba będzie zwrócić na tę sprawę baczniejszą uwagę. Można też próbować ograniczać sprzęt. Kijków trekingowych nie mieliśmy i jak się okazało słusznie. Wody do bukłaka można także lać mniej, zależy to od pogody i kondycyjnego przygotowania. Sam zużyłem na trasie 3 litry wody (start z 1,5 litra, potem dolałem na przepaku 1,5 litra). Maciek wbiegł na metę z tą samą wodą, którą wlał przed startem. Wystarczyły mu napoje na przepakach. Z osiągniętego wyniku jestem bardzo zadowolony. Myślę, że to wszystko, na co mnie stać przy obecnym poziomie wytrenowania. Co innego mój partner. Maciek zmęczył się Rzeźnikiem, ale chyba nie za bardzo. Tydzień później pojechał na Grassora (100 km pieszo na orientację), którego przy stosunkowo trudnej nawigacji ukończył na 3 miejscu z czasem 20 godzin i 18 minut. Jestem prawie pewien, że gdyby miał równego sobie partnera ukończyłby Bieg Rzeźnika w mniej niż 10 godzin. Cóż, takie są widać uroki zespołowych startów. Ktoś zawsze musi być mocniejszy a ktoś słabszy.

Paweł Pakuła


Działania

Information

5 Komentarzy

21 07 2009
Ula

😉 fajna relacja, przeczytałam od deski do deski, pozdrówka

21 07 2009
Paweł

Dzięki Ula jeszcze raz za pomoc, pozdrawiam 🙂

11 11 2009
Krzysztof Świerczyński

Dobre. I na temat.

11 04 2010
tatromaniak

przeczytałem z zainteresowaniem,startuję w tym roku, mam nadzieję, że uda mi się zmieścić w limicie 16 godzin

26 11 2012
view the desks

Hello! I know this is somewhat off-topic but I
needed to ask. Does building a well-established website such as yours take a large
amount of work? I am completely new to running a blog but I do write in my diary on a daily basis.
I’d like to start a blog so I can easily share my experience and feelings online. Please let me know if you have any suggestions or tips for new aspiring blog owners. Thankyou!

Dodaj komentarz